Nauka i kultura

"Płakały moje obrazki" 

Zachęcamy do zapoznania się z niezwykle intymnym, głębokim i pieknym przekazem Moniki Tekielskiej-Chmielewskiej (arteterapeuty, pedagoga rewalidacyjnego, terapeuty pedagogicznego...) która podzieliła się reflaksjami na temat trudnego doświadczenia i arteterapii która przyniosła jej ukojenie.

Płakały moje obrazki

Życie jest przerażająco i cudownie nieprzewidywalne. To fascynująca przygoda, z której wiatrem możemy lecieć od narodzin do śmierci. Uznamy je jako przygodę jeśli zaakceptujemy te dwa oblicza i ich przenikanie. Do akceptacji niechcianego położenia dochodzi się często po latach buntu i żalu, do uznania sukcesu, po latach nieakceptacji siebie. No i właśnie – jakże często wpędzamy się w lata – rozterek, niezrozumienia, obwiniania innych, żalu, wstydu, w zasadzie całego spektrum niezrozumiałych, trudnych emocji. Odpowiedź jest zawsze w nas. Nasza reakcja na rzeczywistość to wyraz naszego wnętrza nie zmiennej rzeczywistości. Zawsze warto przede wszystkim poznać siebie, zanim porwiemy się z motyką na księżyc zmian świata, rodziny, pracy czy miejsca na ziemi. Łatwo powiedzieć. Słabo skontaktowani z własnymi emocjami, często uciszani, grzeczni, w kieracie konwenansów i tzw. dobrego wychowania, postaw jakie narzuca nam społeczeństwo, media, kultura, rodzina, religia, szkoła tracimy kontakt z własnym wnętrzem. W chwilach przebłysku zauważamy, że zaczynamy mówić, wyglądać i podejmować decyzje nie nasze, ale znane nam z otoczenia. Zaczyna nam czegoś brakować: nie ma mnie; tęsknię za sobą. Gdzie jestem? Czego potrzebuję? Jaki jest kod dostępu do swego wnętrza? Mówi się: wyrażaj siebie, puść kontrolę, śmiej się, płacz, krzycz. Ot frazes! – prosta odpowiedź. Niewiele wniesie jeśli nie dam przykładu…

A zatem poniżej przytoczę krótko historię swego trudnego doświadczenia i mojej arteterapii. Pierwsza ciąża, niedługo po ślubie. Chciana, poprzedzona przygotowaniem – zdrowa dieta, brak używek. W zasadzie od pierwszych chwil opisywałam swoje emocje, zbierałam wszystkie pamiątki, wiadomo – zdjęcia USG, ale też obrazki, które spontanicznie tworzyłam wyrażając swoje podekscytowanie i rodzącą się miłość do dziecka we mnie. Różowe, serduszkowe, słodkie, albo jakieś kwiaty-embrionki. Po 5 słodkich miesiącach przyszła potwornie trudna diagnoza, a w zasadzie jej brak, tylko pewność, że coś złego na poziomie zarodkowym stało się z synkiem i nie będzie zdrowy, nie wiadomo czy przeżyje do porodu, czy przeżyje po porodzie. Niedługo potem, że dziecko rośnie, a jego guz w klatce piersiowej zatrzymał się. Później znów zwrot o 180 stopni. Emocjonalny roller coaster: nadzieja przeplatana lękiem, wiara i miłość, samotność w szpitalu daleko od domu i szereg trudnych decyzji do podjęcia natychmiast. Miałam ze sobą w tym szpitalu torbę farb i dobrych kartek. Rysowałam i pisałam na zmianę. Wizualizowałam bez skrępowania swoje wnętrze i dziecko. W rozmowach byłam bardzo rzeczowa, spokojna, koleżankom z sali sytuację opowiadałam jak anegdotę – z niezrozumiałym dla nich dystansem. One płakały, Ja nie. Płakały za to moje obrazki. To był mój kod na ten czas. Kod dostępu do wnętrza, które dla przetrwania obudowało się żelazną powłoką. Zdradzała mnie tylko nieuzasadniona chrypa i kompulsywne układanie kilku rzeczy na szafce przy łóżku oraz poprawianie pościeli by leżała nieskazitelnie równo. Takie zachowanie pozoru panowania nad sytuacją. Wchodził personel podczas obchodu, widział lekko uśmiechniętą, uczesaną i pięknie ubraną (nie w piżamę) mamę w ciąży, na niemal wyprasowanym łóżku, od linijki poukładane przedmioty i tylko nad łóżkiem coraz więcej obrazków przepełnionych bólem i nadzieją. Na jednym z nich moje dziecko pływa w moim brzuchu złączone ze mną pępowina, a w miejscu gdzie zdiagnozowano mu potworniaka ma poprzyklejane śmieci, jakieś paproszki spod łóżka, papierki, na to naklejony jest plasterek opatrunkowy, a na plasterku czterolistna koniczynka którą dostałam od koleżanki z sali. Pamiętam pewnego lekarza, który przyszedł do mnie, zapatrzył się strapiony w ten obrazek i powiedział tylko: „ach… żeby to tak łatwo dało się zrobić”. Tak - ja w swoich obrazkach czarowałam. Były tam eż ślimaki z pękniętą skorupą, smutny słoń, pusty brzuch, dziecko na chmurach i ja wspinająca się po drabinie do Niego do nieba. Gdy zmarł, nie miałam szans zrobić mu zdjęcia. Narysowałam więc Go z pamięci. Najwierniej jak potrafiłam. Te obrazeczki zwielokrotniłam, rozdałam bliskim, znalazły miejsce w ramkach i portfelach. To istnienie nie zostało zmiecione z pamięci. Moje arte stało się terapią dla mnie i dla wielu osób.

Po roku od narodzi i śmierci dziecka, roku trudnych emocji pokazałam ten zestaw prac na wystawie „9 godzin”, przy okazji dużej uroczystości skierowanej do kobiet. Była to ruchoma instalacja, czarna ściana oklejona moimi rysunkami, malunkami, zapiskami  i kwiatami. Stała w tym miejscu równo 9 godzin i ani chwili dłużej. Tyle ile żyło moje dziecko beze mnie. Wydarzenie to wywołało poruszenie, głównie wzruszenie i refleksję. Dostałam wiele podziękowań, ciepłych słów. Ja też dziękowałam.  Mój kod został odczytany. Domknęłam swoją żałobę.

Minęło od tego wydarzenia 7 i pół roku, ale okolice 23 czerwca to zawsze dla mnie powrót do tamtych emocji, nie kryję tego. Nie spycham do podświadomości. To trauma, ale dziś nie potrzebuję już orysowywać tamtych wydarzeń, potrafię o nich mówić jakbym rysowała słowami.

Chciałabym też mocno podkreślić, że samo tworzenie to tylko część terapii. To rozkodowanie drzemiących w nas treści, które trudno nam zwerbalizować… jak sprzątanie. Najpierw wyciągamy cały bałagan, aby poukładać sprawy na swoje półki, a część w ogóle wyrzucić. Wyciągnięciem tych gratów w moim doświadczeniu było tworzenie prac z moimi przeżyciami, natomiast, układanie ich na swoje miejsca, nazwanie i pełne doświadczenie dała mi relacja terapeutyczna z drugą kompetentną, akceptującą mnie osobą, w bezpiecznej przestrzeni gabinetu, również rozmowy i relacje z kobietami posiadającymi podobne doświadczenia. Jest nas naprawdę bardzo wiele. Z mojego doświadczenia wynika, że zawsze warto dbać o dobry kontakt z samym sobą. To wręcz fundament. Znać swoje potrzeby, wartości, granice, poznawać się w różnych aktywnościach, nie bać się tych twórczych, bo one o nas najwięcej mówią. Choćby dlatego, że okoliczności życiowe mogą postawić nas w ekstremalnej sytuacji, gdzie nie ma miejsca i czasu na telefon do przyjaciela i jesteśmy zdani tylko na siebie. Warto by owo JA nie było dla nas wówczas tajemniczą, nieznaną istotą. Nie bójmy się swoich emocji, rozkodowujmy się na swoje własne twórcze sposoby niezależnie od talentu. Arte i terapy.

 

Monika Tekielska-Chmielewska